Mimo że z jej okien częściej widać Sudety niż Apeniny, niczym włoska mamma „gotuje“ dla wielu, racząc swoich czytelników smakowitymi kąskami literackimi – od serca i z uśmiechem! W swoich bestsellerowych powieściach zdradza przepisy na miłość i przyjaźń, a na co dzień, oprócz pisania książek, bierze pod swoje skrzydła młodych adeptów literatury. Mamma mia! Zapraszam na rozmowę z Magdaleną Kordel, pisarką, autorką m.in. serii „Malownicze“, wielką miłośniczką Dolnego Śląska i Włoch.

***

Rozmowa z Magdaleną Kordel

Pani Magdo, podobno serce ma Pani w skowronkach…

Mam i to nie jedno, a dwa. Moje własne, które skrupulatnie utrzymuję w tym stanie, i to, które właśnie się pisze i jest kontynuacją Serca z piernika. To, że będzie druga część, wiedziałam już w momencie, gdy stawiałam ostatnią kropkę w opowieści o Klementynie, Dobrochnie i Pogubionej Agacie. To, że przywiązałam się do bohaterów, nie stanowiło dla mnie niespodzianki, zwykle tak się dzieje, że obdarzam ich czułością. Mam takie wewnętrzne przekonanie, że jeżeli ja zaczynam ich kochać, to i czytelnicy, którzy sięgną po powieść, też ich polubią. Ale pewnym zaskoczeniem było samo Miasteczko. Otóż poczułam, że zupełnie nie mam ochoty go opuszczać. Do tej pory przydarzyło mi się to tylko raz i dotyczyło Malowniczego. Stwierdziłam, że chętnie jeszcze zostanę z bohaterami Serca. Poza tym szkoda mi wątków, które aż proszą się o to, by je dopisać, zakończyć, wyjaśnić albo jeszcze bardziej pogmatwać. Więc będzie Serce w skowronkach.

Wymarzony czas, Wymarzony dom, Marzenia i nadzieje – marzeniami usiane są Pani historie, opowieści o kobietach, które odważyły się nie tyle pójść za głosem serca, co rzucić się na głęboką wodę. Czy tak właśnie było z Pani marzeniami o pisaniu? Podobno niemałą zasługę miała w tym wszystkim Bridget Jones…

Ze mną to było tak, że ja się raczej w tej wodzie miotałam. Od dziecka marzyłam o tym, żeby pisać. Chyba wszyscy w przeszłości słyszeliśmy z upodobaniem zadawane przez dorosłych pytanie „kim zostaniesz, gdy dorośniesz?“. Ja odpowiadałam niezmiennie, że będę pracowała w zoo albo zacznę pisać książki. Z zoo nie do końca mi wyszło, ale że jestem osobą upartą i konsekwentną (przynajmniej jeśli chodzi o spełnianie marzeń), to robię wszystko, by i to się ziściło. W maleńkim mieszkaniu mam trzy koty, psa, dwójkę dzieci i męża. Całkiem przyzwoite stado. A jeżeli chodzi o pisanie, to bardzo chciałam, marzyłam, pisałam opowiadania, wiersze, fragmenty, które w przyszłości mogły stać się zalążkiem powieści, ale nijak nie wiedziałam, jak doprowadzić do tego, żeby wyjść poza szufladę. To były czasy, kiedy Internet dopiero raczkował, dostęp do informacji był trudniejszy. Ale nie to było główną przeszkodą. Mnie najzwyczajniej w świecie wydawało się, że na pisarkę się nie nadaję. Gdy przed oczami pojawiało mi się słowo „pisarz“, z miejsca widziałam uduchowioną postać, otoczoną specyficzną aurą, taką trochę nie z tego świata. A ja patrzyłam w lustro i byłam taka zwyczajna. No nie pasowałam! Jednak w związku z tym, że marzyłam o pisaniu, sięgnęłam po to, co było dostępne. Zaczęłam pracować w gazecie. Pisałam o wydarzeniach kulturalnych odbywających się na terenie naszego miasta – Otwocka.

I tutaj dochodzę do sedna i do wspomnianej w pytaniu Bridget Jones. Otóż traf chciał, że właśnie wtedy ukazała się powieść Helen Fielding, która z miejsca stała się niesamowicie popularna. I na kanwie tej popularności wydawca naszej gazety stwierdził, że chciałby mieć w czasopiśmie takie krótkie teksty, trochę podobne w wymowie do Bridget. Coś, co naszego czytelnika rozbawi. I zaproponował, żebym się tym zajęła. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że przyjęłam tę ofertę z otwartymi ramionami. Nareszcie mogłam pisać coś od siebie! Ale jednocześnie zastrzegłam, że moją bohaterką nie może być osoba samotna. Miałam już wtedy i męża, i małą córeczkę, i zupełnie nie pamiętałam, jak to jest być singlem. Obawiałam się, że pisząc o kimś takim, stworzę nowy odłam fantasy. I tak pojawiły się historyjki o Sebastianie, Nataszy i Gosi. I gdy miałam już tych odcinków kilkanaście, przeczytałam je ciągiem i doszłam do wniosku, że jeżeli dopiszę jeszcze kilka, to w końcu będę miała cienką, bo cienką, ale moją pierwszą własną książkę. I tak zrobiłam. Dopisałam, przeczytałam całość i wrzuciłam do szuflady. Nadal nie wierzyłam, że mogłabym tę książkę wydać. Na całe szczęście mąż był człowiekiem dużo większej wiary, wydrukował tekst w dwóch egzemplarzach i zawiózł do dwóch wydawnictw. Jedno odrzuciło, ale drugie przyjęło. Ostatecznie debiut więc zawdzięczam i Bridget Jones, i mojemu mężowi.

Nie kryje się Pani w swoich wywiadach z informacją, że początkom pisania towarzyszyły problemy osobiste – praca nad Uroczyskiem była panaceum na kłopoty. Czy konstruując fabułę powieści, myśli Pani o jej terapeutycznej mocy?

Może nie wprost, ale rzeczywiście Uroczysko zaczęłam pisać w momencie, gdy cały świat zawalił nam się na głowę. Firma podupadła, zobowiązania rosły, kasy nie było na nic. Krótko mówiąc, rzeczywistość nas dopadła. I wtedy całą sobą poczułam, że potrzebuję wiary w to, że na mnie też gdzieś tam, za jakiś czas, czeka ten szeroki i prosty kawałek drogi. Że dobre zakończenie jest mi pisane. Że trzeba mocno wierzyć i się uda. To miała być książka-zaklęcie, która sprawi, że słowa „i żyli długo i szczęśliwie“ będą dotyczyć również mnie i całej mojej rodziny. Dodatkowo trzeba dodać, że w międzyczasie zaliczyłam odrzucenie dwóch powieści, więc Uroczysko pisałam wyłącznie dla siebie, nie wierząc, że ktoś będzie chciał je wydać. Jednak gdy już skończyłam, pomyślałam: „a co mi szkodzi?“. I wysłałam. Po dwóch tygodniach odebrałam wiadomość, że wydawca jest zainteresowany współpracą. I potem lawina ruszyła. Zaklęcie podziałało.

Tworzenie w trudnych momentach życia to umiejętność godna podziwu, domyślam się, że wymyślanie fikcyjnych wydarzeń, budowanie całej otoczki itp. pozwala przenieść się w inne czasy i miejsca… Gdzie jest na mapie Pani „Malownicze“?

Moje prywatne „Malownicze“ jest na pewno w górach. Góry mam we krwi i miłość do nich odziedziczyłam w genach. Mój tato pochodził z Beskidu Niskiego, tam jako dziecko spędzałam wszystkie wakacje, tam zdobywałam swoje pierwsze szczyty i chyba nauczyłam się, co to znaczy zachłysnąć się pięknem. Te uczucia przelałam na karty Serca z piernika. Miasteczko, do którego przyjeżdża Klementyna, to tak naprawdę moja Dukla – taka, jaką zapamiętałam z dzieciństwa. A Dukla ma w sobie magię, spokój, wewnętrzny czar, który oplata każdego, kto choć na chwilę zechce przysiąść na małym rynku i wsłuchać się w ciszę, która absolutnie nie bywa głucha. To pierwsze „Malownicze“. Drugie jest w Sudetach – na szlakach, gdzie często bywamy sami, wśród ludzi, których poznaliśmy i pokochaliśmy; w Kłodzku, od którego tak naprawdę wszystko się zaczęło… I tam, gdzie w końcu znajdziemy nasz wymarzony dom. To miejsce już na pewno na nas czeka, tylko potrzeba jeszcze odrobiny cierpliwości, żebyśmy do niego trafili. Trochę dalszym „Malowniczem“ jest też Toskania. Pachnąca rozmarynem, bazylią i pomidorami. Pełna śmiechu i pradawnej mądrości zamkniętej w pniach starych oliwek. Przesycona aromatem kawy… „Malownicze“ jest tam, gdzie mogę oddychać pełną piersią, gdzie czuję, że życie cudownie smakuje, a dni, które upływają, nie są stracone, a zyskane.


Rozmawiała Małgorzata Matysek / Zdjęcia: Adrian Błachut    

Zapisz się na newsletter

MINT MAGazyn online to lifestylowy serwis dla mam. To portal o pozytywnym macierzyństwie i szczęśliwym dzieciństwie. Zajrzyj do nas po codzienną dawkę inspiracji. Poczuj miętę do MINT!

Copyright MINT Project design SHABLON

Pin It on Pinterest

Udostępnij ten artykuł!

Podoba Ci się ten post? Podziel się z nim ze znajomymi i rodziną, udostępniając w wybranym medium.