W filmie pod tytułem Tajemniczy ogród w reżyserii Agnieszki Holland, będącym adaptacją pięknej książki autorstwa Frances Hodgson Burnett, jest scena, gdy Mary Lennox zjawia się w pokoju kapryśnego, chimerycznego i nerwowego Colina Cravena. Po krótkiej wymianie zdań staje na stoliku, odgarnia grube zasłony i otwiera okna. Światło, oddech, przestrzeń, inna perspektywa.
Od prawie czterech lat jestem mamą dwójki wspaniałych dzieci. Córka i syn – istoty, które sprawiły, że doświadczyłam uczuć i emocji, które trudno wypowiedzieć. Gdy swego czasu moje koleżanki mówiły mi, że nie sposób wypowiedzieć słowami, co znaczy „bycie matką”, zwyczajnie tego nie rozumiałam. Świat zmienił się 5 stycznia 2014 roku.
I nie chodzi tu o zmiany logistyczne, organizacyjne zamieszanie, zamianę dnia z nocą – choć o to także – ale o nagły zryw serca, który trwa niezmiennie i wpływa na zmianę myślenia. O odpowiedzialność za czyjeś życie – brzmi patetycznie, ale na tym właśnie opiera się relacja rodzic-dziecko. Pierwsze lata życia kształtują postawy i wartości. Choć małe głowy jeszcze niewiele rozumieją, chłoną jak gąbka. Wszystko, czego dowiadują się o świecie, przefiltrowują przez nas – nasze zachowanie, reakcje, słowa, spełnione i niespełnione obietnice, książki, które im czytamy.
Świat naszych dzieci budujemy w konkretnej przestrzeni, którą oswajamy i nazywamy naszym miejscem. Mieszkanie, dom, mniej lub więcej metrów kwadratowych. On, ona i dziecko. On w pracy, ona doglądająca ogniska domowego.
W czasach naszych mam – „kura domowa“, dziś – „matka Polka“ – ogarniająca dziecko, dom, menu i jakże często kontrolująca jednocześnie służbową skrzynkę pocztową na ciągle włączonym laptopie stojącym na stole w jadani. Współczesność stawia wyzwania. Owszem, daje bardzo wiele ułatwień, których nie miały nasze mamy i babcie, ale z drugiej strony – nie odpuszcza na krok, nie pozwala być matką na cały etat. Etaty – to sprawa służbowa.
W kontrapunkcie są te z nas, które na przekór wyzwaniom współczesności wyłączyły służbowy komputer i telefon. Wybrały w stu procentach bycie mamą i żoną. Czują, że tak właśnie powinno być, że taka jest ich misja na tym etapie życiowej drogi. Dzień po dniu czują też, że to nie lada wyzwanie, bo czasem wstają w nocy niezliczoną ilość razy, bo pierwsze miesiące to czas nieustannego zgadywania potrzeb drugiej osoby, bo nie wyskoczą z koleżanką spontanicznie na kawę, nie pójdą na poranną jogę… Przez całą dobę są w temacie „dziecko i dom”. Doświadczyłam tego na własnej skórze i gdy po ciężkim dniu z dziećmi przy nogach słyszałam pytanie wracającego z pracy męża, jak mi minął dzień, i jednocześnie słowa, że jest zmęczony, przytakiwałam i zaczynałam podgrzewać obiad. Żadnego narzekania. Przecież siedzę w domu, nic nie muszę, nikt nie dzwoni, niczego nie chce. Ano właśnie…
Myślałam, że oszaleję. Był taki czas. Trwał krótko, ale był.
Dzieci chodziły do przedszkola i żłobka, to znaczy cały czas chorowały. Kilka dni poza domem, trzy tygodnie w domu – schemat powtarzany przez pół roku. Pierwsze oznaki infekcji były powodem niemalże histerii, wiele dni kończyło się awanturą. Sytuacja przedziwna – upragnione macierzyństwo, dzieci, które kocham nad życie, a jednocześnie myśl, że za chwilę zwariuję. Silna potrzeba zmian i odkrycie, że jest nas więcej.
Judytę poznałam, gdy w wysokiej drugiej ciąży szukałam kogoś, kto nas wspomoże, gdy urodzi się Jan. Gdy zaczynała się opiekować Aniką, miała już rocznego synka. Cieszyłam się bardzo, bo mała miała kompana niemalże w swoim wieku. W okolice Warszawy Judyta przyjechała, żeby studiować, i jak wspomina, jak mantrę powtarzała, że nie będzie się zajmować dziećmi. Sama ma piątkę rodzeństwa. Gwar i wielość, odkąd pamięta. Rozmawiamy w ogrodzie przed moim domem. Dzieci znakomicie się bawią. Judyta na chwilę się zamyśla i gdy wraca do rozmowy, wspomina czas spędzony w bursie i kurs, w którym wzięła udział, aby nie ponosić kosztów mieszkania. Między innymi uczyli tam gotowania. Jej mama, choć nauczyła ją dużo, nie miała czasu na kurs kulinarny.
Pewnego dnia do bursy dotarła wiadomość, że jacyś rodzice poszukują opieki dla maleńkich bliźniaków. Nikt nie chciał się podjąć podwójnej pracy. Mimo obietnic, że nic nigdy z cudzymi dziećmi, podjęła wyzwanie i poszła. Oprócz niej była jeszcze jedna dziewczyna i to ona została wybrana. Judyta wróciła do domu na Podkarpacie, a po kilku tygodniach zadzwonił telefon i usłyszała, że koleżanka się wycofała. Wróciła. Chłopcy okazali się jej wielką miłością i źródłem satysfakcji. Opiekowała się nimi przez trzy lata, a gdy urodził się ich brat, została jeszcze na rok. Ta przygoda była zaskoczeniem także dla niej. Gdy zaczynała opiekę nad chłopcami, miała 20 lat.
Później rok spędziła z Alkiem w innej rodzinie – tej samej, która mi ją poleciła – i zaszła w ciążę. Dzieci, dzieci, dzieci.
Gdy jej syn Adaś miał rok, zadzwoniłam ja. Zapytałam, czy zajęłaby się moją córką, gdy urodzi się syn. Przytaknęła. Do naszego domu po raz pierwszy przyjechała w połowie czerwca 2015 roku. Gdy wyruszyłam z mężem wydać na świat drugie dziecko, przyjechała i została na trzy dni, żeby mąż mógł nas odwiedzać w szpitalu, nie martwiąc się o córkę. „Przecież każdy by tak zrobił” – podsumowała. Podczas naszej wspólnej przygody rozwijała talenty kulinarne, a zainspirowana książką Kasi Bosackiej nie dość, że gotowała smacznie, to jeszcze bardzo zdrowo. Największym jej talentem jest kulinarna wyobraźnia. Ratowała nas, gdy wydawało się, że w lodówce nic nie ma. Wyczarowywała pyszności, które smakowały nie tylko nam, ale także wymagającym maluchom. Gdy rozmawiamy, Judyta trzyma na rękach córkę – Weronika 15 sierpnia 2017 roku skończyła rok. Czas płynie, a ona nadal w temacie dzieci – własnych, cudzych. Pytam więc, czy czasem nie ma ochoty uciec. Uśmiecha się i odpowiada, że robi to regularnie, znajdując wytchnienie w kuchni, gdzie eksperymentuje. „Wiesz, taka pasja, żeby nie oszaleć” – dodaje. Aktualnie zajmuje się pieczeniem chleba – swojskiego, na zakwasie, z różnymi dodatkami. Ten chleb ma już wielu wielbicieli, a ona radość i motywację do działania i rozwijania własnych talentów. Za kilka chwil wyleją fundamenty pod jej dom, a gdy już on stanie, chciałaby zrealizować swoje marzenia – piec chleby, robić konfitury, dawać ludziom to, co naturalne i zdrowe. Najbardziej cieszy ją fakt, że jej kuchnia smakuje, a chleby rosną w piecu. „Nie chodzi o pieniądze, o to, by mieć dużą firmę. Moim marzeniem jest domowa piekarenka – miejsce, w którym mogłabym przyrządzać domowe specjały, to, czego nie oferują sklepy, w których jest w zasadzie wszystko. Żeby było zdrowiej, smaczniej”. Judyta ma 29 lat, dwoje dzieci, dobre serce i pasję. Czy to przepis na sukces? Nie wiem, ale na pewno oddech, przestrzeń, inna perspektywa.
Sylwia – mama dwóch synów, w październiku urodzi trzeciego chłopca – 15 stycznia 2015 roku napisała na swoim blogu: „Koniec szefowania, Synu mój! Matka przejmuje stery! (…) Przecież nie samym matkowaniem człowiek żyje, nie tylko małżonką i kurą domową się jest“. Planem było szukanie siebie. Poza korporacją, poza byciem mamą, poza powtarzalną codziennością. Podczas pisania bloga, szukając inspiracji, przeglądała różne strony. Często trafiała na jakże modne teraz DIY, np. szycie. Oglądała piękne uszytki, podziwiając talent i gust autorek. Gdy blog nie przynosił oczekiwanych efektów i firma MyLife* – tak o sobie napisała w pierwszym poście – stała w miejscu, pojawił się impuls. Motywowana przez męża kupiła maszynę do szycia z rynku wtórnego. Jej obecność wymusiła niewielkie przemeblowanie, a Sylwia znalazła szybki kurs szycia, o którym do tej pory nie miała zielonego pojęcia. Po kursie „machina“ – jak ją nazywa – stała odłogiem, czekała na lepsze czasy, które wreszcie nadeszły. Efektem pierwszego szycia był za mały pokrowiec na telefon, który po doszyciu metek stał się dziecięcą zabawką. Potem przyszły kolejne próby, pomysły. Zbliżała się jesień, a Filip – lat dwa – nie miał czapki. W sklepach można było kupić tylko bajkowe wzory, a maluch nie przejawiał jeszcze zainteresowania filmowymi bohaterami. Uszyła więc czapkę, komin, małe zabawki. Pocztą pantoflową rozniosła się wieść, a Sylwia zaczęła się specjalizować w dziecięcych uszytkach. Swoim chłopakom mówi, że to dla niej ważne i że gdy mama znika w pracowni, to jest tak jak wtedy, gdy tato idzie do pracy. Mama także pracuje, realizując jednocześnie swoją pasję. „Mama musi, bo się udusi” – mówi i jednocześnie dodaje, że cały czas się uczy. Przecież nigdy nie marzyła o tym, żeby szyć. To przyszło zupełnie niespodziewanie. Dziś Sylwia mieszka z rodziną w Zielonej Górze w nieco większym mieszkaniu i ma swój mały warsztat, a w nim dużo pięknych tkanin kupionych na zapas. Czasem wymyśla coś zainspirowana wzorem, czasem dobiera wzór do konkretnych potrzeb i marzy, że kiedyś będzie to jej regularne zajęcie, dające nie tylko satysfakcję.
Gdy zastanawiamy się wspólnie, jak to w ogóle możliwe, że zaczęła szyć, pojawia się piękne wspomnienie babci Geni, która była rękodzielnikiem – stary Singer, kołowrotek, wełna z własnych owiec, wyroby na drutach. Babcia Sylwii męża – Józia – także szyła. „Na pewno spotkały się gdzieś tam, u góry, przybiły piątkę i w ramach żartu otworzyły okna, jak Mary w Tajemniczym ogrodzie“ – śmieje się Sylwia.
W pokoleniu naszych babć rodziny były dużo większe. Moja babcia miała trzy córki i trzech synów – rok po roku. Gdy czasem ledwo ogarniam świat mojej dynamicznej dwójki, pełna podziwu zastanawiam się, jak ona to robiła. Tym bardziej że czasy były inne, wszystkiego było mniej, czasem wcale. Do tego tetra, brak mleka, które można przygotować w kilka minut, piece, w których trzeba rozpalić, aby mieć ciepłą wodę i ogrzany dom.
Czy któraś potrzebowała odskoczni, żeby nie zwariować? Nie wierzę, że nie, ale świat fundował im je na co dzień. Która z naszych babć nie piekła chleba, która nie potrafiła wyczarować na maszynie pięknej sukienki, która nie robiła na drutach, nie gotowała pyszności, których smak – my, wnuczęta – wspominamy do dziś?
Może więc jest tak, że w ramach zmiany perspektywy, szukania drogi spełnienia – nie tylko jako matka i żona – wracamy do świata naszych babć? Świata rękodzieła, samodzielności, kreatywności, rozwijania talentów – nie tylko artystycznych.
Podobnie – jak z gotowaniem i szyciem – jest z pisaniem. Głowa otwiera się na operowanie słowem. To moja inna perspektywa, oddech, światło, które pozwala na wracanie do ukochanych dzieci z nową siłą i spokojem. Jest w tym coś magicznego – przyznaję i polecam każdej mamie. Niezależnie od tego, czy marzysz o czymś od dawna, czy chęć zrodziła się nagle – odważ się i spróbuj. Może się okazać, że oddech, którego potrzebujesz, przerodzi się w wielką pasję i uczyni cię bardzo szczęśliwą, a szczęśliwa mama to szczęśliwe dzieci. Odwagi!
AUTOR: MONIKA KONDEK
Żona, mama Aniki i Janka. Doktor nauk humanistycznych i absolwentka łódzkiej filmówki. Miłośniczka dobrego kina – nie tylko z perspektywy bycia widzem –kierowniczka produkcji, współautorka scenariuszy. Pasjonatka gier planszowych.
ZDJĘCIE: G.KONDEK