Autor: Magdalena Maskiewicz

W jednym z miesięczników kobiecych przeczytałam kiedyś takie oto stwierdzenie: „Fitness to nie sport. To doskonalenie siebie. Lepsza forma, dłuższy oddech i tyle”. W artykule zamieszczono również zdjęcie autora tej konstatacji, siedzącego na koniu, w typowym stroju gracza polo. Pod zdjęciem, które samo w sobie zdawało się śmiać przeciętnemu odbiorcy w twarz, dorzucono jeszcze podpis, jak mniemam dla pognębienia gawiedzi  – „Masz karnet do klubu fitness? To przecież nie sport”.

Krew we mnie zawrzała. Fitness to nie sport? A co? Herbatka u cioci?! Czym w takim razie są te wszystkie godziny, kiedy masakruję się do utraty tchu w towarzystwie podobnych zapaleńców? Wciąż pokutuje przekonanie, według którego posiadanie karnetu do siłowni jest jednoznaczne z legitymacją własnego fan clubu. Grupa megalomanów pławiąca się w atmosferze wzajemnej adoracji. To tak jak z twierdzeniem, że język włoski jest łatwy. Mówią tak tylko ci, którzy nigdy się go nie uczyli lub poprzestali na opanowaniu nazewnictwa z dziedziny kulinariów.

A czy nie jest tak, że lekkoatleta, zanim rozerwie tułowiem wstęgę mety na wypełnionym po brzegi stadionie, a obraz jego rozanielonej twarzy dotrze pod strzechy dzięki transmisji telewizyjnej, wcześniej przez długie miesiące biegnie sam po bieżni, tłukąc kilometry bez linii mety na horyzoncie?

Chyba że występuje w reprezentacji Kenii i ma nieskończone połacie ubitego piachu do trenowania. Niemal każdy sportowiec – zanim rzuci oszczepem, pchnie kulą, skoczy o tyczce – siłę swych ramion buduje, podnosząc ciężary na sali. Koszykarz nie wygra pojedynku pod koszem, gdy jego nogi nie będą na tyle silne, by praktycznie „przyspawać” go do parkietu. Jeździec trenujący skoki przez przeszkody bez kręgosłupa w stalowym uścisku mięśni grzbietu nie utrzyma się w siodle po przejechaniu kolejnego parkuru. To wszystko i znacznie więcej to właśnie fitness. Śmiem podejrzewać, że każdy sportowiec, gdy stanie wreszcie na starcie w dniu zawodów i w ostatniej chwili koncentracji zamknie w sobie wszystkie miesiące wcześniejszych przygotowań, sam dla jest dla siebie punktem odniesienia. To nie rywale stojący obok dają mu motywację, by dać z siebie jak najwięcej. Wespnie się, ba – wczołga, gdy będzie trzeba, na wyżyny własnych możliwości, bo wie, ile wyrzeczeń musiał ponieść, by stanąć tu, gdzie dotarł; ile setek kilometrów przebiec, kilogramów podnieść, litrów potu wylać.

A teraz spójrzmy na dowolną siłownię. Odrzućmy skrajności w postaci wytatuowanych sterydowców pod sztangami i pań ich przerośniętych mięśni sercowych studiujących własne tipsy podczas leniwego dreptania na stepperze.

Podejdźmy bliżej i zobaczmy sól tej ziemi. Ludzi w różnym wieku, o indywidualnych predyspozycjach fizycznych, na różnym poziomie sprawności. Przychodzących tu dla samych siebie. Często zmęczonych po pracy, głodnych przed domową kolacją, skołowanych służbowymi wyjazdami. Nigdy nie staną na podium. Nie dostaną medalu, nie zostaną opisani w gazecie. Nikt nie zapłaci za ich zmęczenie. A jednak trenują. Z każdym treningiem chcą pobiec dalej, skoczyć wyżej, wytrzymać dłużej. Podnieść poprzeczkę, przeboleć kontuzję, okleić stopę plastrem, ale się nie zatrzymać. Wrócić następnego dnia i zacząć od nowa. Bez publiczności, bez rywala. Wychodzą ze swojej strefy komfortu, chociaż mogliby wysiadywać dziurę w kanapie z pilotem w dłoni. Podejmują najwyższą formę rywalizacji, mierząc się sami ze sobą. Stają naprzeciwko najtrudniejszego i najbardziej przebiegłego przeciwnika, który zna ich wszystkie słabości i drobne grzeszki. Wie, gdzie uderzyć, jak odwrócić uwagę, czym kusić skutecznie.

Dłuższy oddech i lepsza forma to dodatkowe profity. Ja widzę ogromną siłę woli, hart ducha, wytrwałość, konsekwencję i poświęcenie. Ale też czyste piękno zdrowego ciała i satysfakcję z pokonywania własnych słabości. Dłuższe życie i jego lepszą jakość.

W niemieckiej edycji pisma dla mężczyzn „GQ” rzuciło mi się kiedyś w oczy zdjęcie Giorgio Armaniego zrobione w jego prywatnej siłowni. Stał bez koszuli, w luźno związanych czarnych spodniach, jak zwykle mocno opalony, z zupełnie już siwą głową. Był już wtedy po 70-tce, ale jego ciało wyglądało na co najmniej 20 lat młodsze. To, jak się czuje, wie tylko on sam, ale sądząc z pełnego uśmiechu, raczej nieźle. Fitness nie jest fanaberią, chwilową modą, namiastką sportu. Jest podstawą aktywności fizycznej, elementem codziennej higieny, stylem życia. Życzę wszystkim, aby oprócz ubrań od Armaniego mogli sobie pozwolić na prawdziwy luksus zrobienia czegoś dla siebie. Od dzisiejszego dnia, każdego dnia. „Nic się samo nie wydarzy?” – wydarzy się temu, który się odważy.

 

Zdjęcie: Designed by Freepik

Zapisz się na newsletter

MINT MAGazyn online to lifestylowy serwis dla mam. To portal o pozytywnym macierzyństwie i szczęśliwym dzieciństwie. Zajrzyj do nas po codzienną dawkę inspiracji. Poczuj miętę do MINT!

Copyright MINT Project design SHABLON

Pin It on Pinterest

Udostępnij ten artykuł!

Podoba Ci się ten post? Podziel się z nim ze znajomymi i rodziną, udostępniając w wybranym medium.