Łukasz Wierzbicki – bywa, że tropi lamparty na Sri Lance albo buduje z dziećmi zamek na kambodżańskiej plaży, popijając ulubiony sok arbuzowy. Widziano go kilkakrotnie w Afryce, gdzie przemierzał sawannę z żoną i kilkumiesięcznym synkiem.
Trudno znaleźć zakątek świata, gdzie nie było Łukasza Wierzbickiego. A i tak najlepiej czuje się w rodzinnym domu pod Poznaniem, gdzie pisze książki i buduje z dziećmi szałasy w ogrodzie…
Małgorzata Matysek: Z opowieści wiem, że już w szkole podstawowej tworzyłeś swoje pierwsze opowiadania. Kto Cię do tego motywował i był oddanym czytelnikiem?
Łukasz Wierzbicki: To prawda. Wciąż przechowuję te zeszyty w kratkę, które jako kilkuletni chłopiec przemieniłem w „książeczki”. Przygodowe, historyczne, fantastyczne. To bardzo ciekawe, bo nikt mnie ani nie namawiał do tworzenia tych opowieści, ani mi w jakiś szczególny sposób nie kibicował. Głos odzywał się gdzieś w środku. Słyszę go zresztą do dziś. Zwłaszcza wówczas, gdy zaczynam pracę nad kolejną książką.
MM: A skąd wzięła się u Ciebie żyłka podróżnika? Kiedy pierwszy raz zarzuciłeś plecak na ramię i ruszyłeś w nieznane?
ŁW: Las, jezioro, góry, łąki… przyroda fascynowała mnie od zawsze. Gdybym miał wskazać jakiś punkt zwrotny, jeśli chodzi o tę pasję, to na pewno była nim wyprawa do Zimbabwe i Malawi w 1999 roku. Poleciałem do Afryki zainspirowany lekturą listów Kazimierza Nowaka z jego wielkiej afrykańskiej wyprawy. To była potężna inspiracja. Przywiozłem z Afryki taką masę wrażeń, że nie mogłem się powstrzymać przed planowaniem kolejnych podróży. Rok później udałem się do Mongolii, Chin i Laosu, w kolejnym roku do Namibii, potem do Indonezji… i tak dalej… i tak dalej. Przez te lata podróżowania odwiedziłem wszystkie kontynenty poza Antarktydą.
MM: Kolejne pieczątki w paszporcie, bezcenne wspomnienia… Kto raz zakosztuje dalekich wypraw, ten zawsze będzie ich łaknął…
ŁW: Każda z tych podróży była zupełnie inna, bo każde z miejsc na świecie jest niepowtarzalne, ma swój nastrój, swoich mieszkańców, odmienną przyrodę, muzykę, zapach czy nawet smak. Pamiętam wciąż aromat ryby, którą z jeziora Malawi wyłowili kilkuletni chłopcy, a potem sami przyrządzili ją na ognisku z ryżem i warzywami. Żadna inna ryba na świecie nigdy tak mi nie smakowała. Na tym to właśnie polega. Przełamujemy codzienną rutynę, próbujemy czegoś nowego i odnajdujemy coś, czego nie zapomnimy do końca życia. Przykład? W dżungli na Borneo ujrzałem jaszczurkę i jaja złożone w ziemi. Zrobiłem zdjęcia. Gdy nadzorca parku narodowego je zobaczył, zawołał: „Niezwykłe, byliśmy przekonani, że ta jaszczurka składa jaja na drzewach, a nie w ziemi!”. W kafejce internetowej podzieliłem się moim „odkryciem” ze znajomymi w Polsce. Opowiadali mi później, że mój news o jaszczurce uświadomił im, jak głupie i nieistotne są te wszystkie rewelacje, którymi tego akurat dnia karmił ich internet.
MM: Imponujące! Twoja mapa świata pełna jest zakreśleń – gdzie Cię jeszcze nie widziano, a gdzie najchętniej pojawiłbyś się po raz wtóry?
ŁW: Jest wiele miejsc, do których bardzo chciałbym wrócić. Marzę, by jeszcze kiedyś odwiedzić przyjaciół w Namibii. Po siedemnastu latach wciąż mam przed oczyma mongolski step, tamte przestrzenie, słyszę stada pasikoników, które niczym fala uciekały mi spod nóg. Z drugiej strony, gdy planujemy z Klaudią kolejną podróż, zawsze staramy się obrać za cel miejsce, w którym jeszcze nie byliśmy. Jest ich wciąż dużo więcej niż tych, które udało nam się zobaczyć. Świat jest wielki. Znam paru podróżników, których nosi po świecie, ale nie słyszałem o takim, który zwiedziłby cały.
MM: Podróżowanie wymaga dyscypliny i umiejętności planowania. Wyprawy z dziećmi, np. do Afryki, to już level master. Kto jest w rodzinie głównym logistykiem?
ŁW: Mnie podróżowanie nie kojarzy się z dyscypliną i rygorem jakiegoś planu. Kiedyś, gdy jeszcze nie mieliśmy dzieci, zdarzało nam się podróżować bardzo spontanicznie. Teraz, owszem, planujemy, by nie narażać dzieci na ryzyko, na przykład, by uniknąć nadmiernych niewygód w transporcie albo zagrożenia malarią. Gdy lecieliśmy z kilkumiesięcznym Jonaszem do Afryki, nawiązałem kontakt z Polakami mieszkającymi w Windhoek w Namibii i dopytałem się, czy można na miejscu kupić mleko w proszku i pieluchy. Nie było z tym najmniejszego problemu. Dostałem nawet numer telefonu do Polki, która tam – na tym naszym „końcu świata” – prowadzi gabinet pediatryczny.
MM: Zmęczenie pewnie udziela się każdemu po równo, ale radość ze wspólnych chwil gdzieś w odległych krainach jest bezcenna. Jak Twoi synowie reagują na kolejne podróże?
ŁK: Dziecko lubi podróż. Dziecko lubi zmieniające się otoczenie, bo to zaciekawia. Gdy maluch ma zły nastrój w domu, bywamy bezradni. W drodze jest inaczej. Jest nam źle, jesteśmy niezadowoleni, wtedy jedziemy dalej i odnajdujemy coś, co odwraca naszą uwagę.
Pamiętam, jak jechaliśmy samochodem przez górzyste rejony Sri Lanki. Od nieustannych zakrętów Jonasz robił się coraz bardziej blady, ja zresztą też nie czułem się najlepiej. I wtedy, podczas postoju, znaleźliśmy przy drodze mimozę, roślinę, która zwija liście, gdy się ich dotyka, a po chwili znów je rozwija. Zabawa z mimozą odwróciła naszą uwagę. Po minucie byliśmy gotowi ruszać dalej.
MM: Zdradzisz jakieś ciekawe patenty na zajęcie dzieci w podróży? Chłopcy pewnie nie zawsze chcą chodzić ścieżkami rodziców?
ŁW: Oczywiście. Trzeba spojrzeć na świat oczyma dziecka. A przynajmniej spróbować. To nie jest łatwe, bo to całkiem inne spojrzenie. To, co dla nas, dorosłych, atrakcyjne, nie musi takie być dla malucha. W oceanarium obserwujemy pingwiny, mógłbym na nie patrzeć bez końca, a chłopcy kwitują: „a, pingwiny, idziemy dalej!”. Ale wystarczy, że znajdą patyk, który ma odpowiedni kształt i bawią się nim godzinami. Gdy zwiedzaliśmy ruiny Angkor Wat w Kambodży, Jeremi odkrył, że gdy machnie nóżką, pylista ziemia uniesie się w powietrze w postaci chmurki. To go zafascynowało. On cały dzień chodził i kurzył, a my… podziwialiśmy zabytki.
MM: Bezpośredniość dzieci potrafi często rozładować napiętą sytuację. Czy zdarzyło się Wam, że to uśmiech dzieci był przepustką do rozmowy czy odwiedzin w jakimś nietypowym miejscu?
ŁW: Obecność dziecka wszędzie rodzi zaufanie, czasem wręcz rozczula. Kobiety w Namibii machały do mnie i uśmiechały się z daleka, gdy widziały, że idę z niemowlakiem w nosidle. Biły brawo. Mężczyzna opiekujący się małym dzieckiem to w Afryce wciąż niecodzienny widok.
MM: Co roku inne destynacje, mapa, bagaże, setki zdjęć i multum wspomnień. Wypadałoby to wszystko uwiecznić w rodzinnych kronikach. Macie swego nadwornego skrybę?
ŁW: Dzielimy się czasem zdjęciami czy krótkimi opisami wrażeń w internecie, ale nie, nie prowadzimy rzetelnej kroniki. Z dwóch powodów. Pisanie bardzo absorbuje i stanowi spory wysiłek. Podczas wyjazdu czas i energię wolę poświęcać samej podróży i rodzinie. Gdy byliśmy przez pięć tygodni w Namibii i jechaliśmy konno śladem Kazimierza Nowaka, ludzie w Polsce nie mogli doczekać się relacji z tej wyprawy. A ja na pisanie tam nie miałem ani siły, ani czasu. Odkładałem wszystko w pamięci, układałem w głowie i napisałem pięć reportaży, ale wszystkie po powrocie, już w domu.
MM: Wspomniałeś, że są dwa powody...
ŁW: Ach, tak. Nie uważam, by nasze rodzinne podróżowanie było na tyle wyjątkowe, by stanowiło temat do szerokiego opisywania. Według mnie na dobrą opowieść trzeba mieć naprawdę mocną historię. To dotyczy także literatury podróżniczej.
MM: Za to Jonasz ma o czym pisać w wypracowaniach z wakacji…
ŁK: Jest w drugiej klasie, wypracowań jeszcze nie pisze, ale… gdy ruszaliśmy na początku wakacji w góry, podarowałem mu notatnik. Rysował w nim, zapisywał przygody, wbijał stempelki, wklejał bilety. Przez dwa miesiące pamiętnik wypełnił się całkowicie! Jest tam czarny piasek z gruzińskiej plaży, rysunek jeża, który pojawił się w naszym ogródku, a nawet kosmyk włosów, pamiątka po wizycie u fryzjera. W ten sposób uchwyciliśmy te pierwsze w jego życiu szkolne wakacje. Mam nadzieję, że gdy kiedyś odnajdzie ten pamiętnik, pomyśli: „ale było fajnie!”.
Czytaj dalej w jesiennym wydaniu Mammazine / Magazyn możesz kupić w salonach Empik lub TU.