Nadszedł. Letni czas długich dni i krótkich nocy. Rozprężającego ciepła, wysokiego słońca i godzin nicnierobienia, gdzieś w raju o kilka godzin lotu samolotem, w opcji dla szczęściarzy i bez pakietu all inclusive. Chociaż po namyśle była w tym wartość dodana. Ale o tym za chwilę.

  Trafiło mi się takie szczęście w długi majowy weekend. Bez samobiczowania, że to może zbytnie folgowanie sobie, że jeszcze nie czas wakacji – słoneczna pauza dała dyspensę na 7 dni i nocy na wyspie Afrodyty. Welcome to Cyprus, Kalimera, pracę niech weźmie cholera.

Pachnący Empikiem „House of Cards”, olejek do opalania z nienaruszoną jeszcze banderolą, słomkowy kapelusz z własnym wylatanym już programem Miles&More, plus kilka plażowych rekwizytów.

Jestem. Leżę. Nie kwiczę, lecz skwierczę.

Morze szumi, wiatr koi, 7 letnie dziecko ogarnia się samo, brodząc po kolana w wodzie w poszukiwaniu skarbów przypływu. Mąż ogarnia Grishama, puszka Coli Zero ogarnia męża otwierając mu powieki, by rozleniwienie dnia bez rytmu nie uśpiło go gdzieś w połowie drugiego rozdziału. W myśl zasady, śpieszmy się celebrować urlopy, tak szybko odchodzą, każdy bierze z dnia tyle ile chce i lubi.

Nie, żeby nie wciągnęły mnie matactwa i knowania politycznych salonów Westminsteru na kartach powieści Dobbs’a, ale podnosząc wzrok znad książki zatrzymałam go na ludziach plażujących obok.

Na dłużej niż chwilę. Na kilka chwil.

Skupiłam się na dwóch parach. A właściwie na parze starszych, chociaż może należałoby powiedzieć – dojrzałych ludzi, na oko między 60, a 65 rokiem życia (w końcu żyjemy w czasach, gdzie 40tka jest nowa 30tką, wszystko płynie, nierzadko kwasem hialuronowym i jednoznacznie pewnym tego co się widzi można być chyba tylko patrząc w metrykę), tak więc miałam przed sobą kobietę i mężczyznę, korzystających z lata zdecydowanie już w jesieni swojego życia, a tuż obok, dla kontrastu młode małżeństwo, a właściwie rodzinę, w modelu dwa plus jeden, na pewno przed 30tką z małym i co raczej oczywiste dość ruchliwym dzieckiem.

To były dwa światy.

Powiem szczerze, w kilka minut, w tak małym wycinku życia tych dwóch par/rodzin/związków, w tak specyficznym miejscu do podglądania ludzkich zachowań jakim jest plaża, gdzie z natury jesteśmy bardziej obnażeni, ale też bardziej naturalni w swoich odruchach, rozebrani ze swoich garniturów i garsonek, lub trendsetterskich łaszków, bez żelu za to z wiatrem we włosach, nie ukryci za szybami  samochodów, poza szarżami stanowisk. Prawie nadzy.

Różnice pomiędzy tymi dwoma parami, ale też modelami życia/związku wydały mi się kolosalne. Tak duże, że już w chwili gdy ich obserwowałam wiedziałam, że będę chciała się tym z Wami podzielić (to właśnie ta moja wartość dodana krótkiej, wiosennej laby – zaczyn na wysmażenie nowego felietonu).

Para analogowa – offline

Patrzenie na nich spod ronda kapelusza i zza okularów słonecznych, co mam nadzieję udało mi się robić ultra dyskretnie, sprawiało mi prawdziwą przyjemność. Było kojące. W ich ruchach była miękkość i spokój, z ich uśmiechów, słów, gestów, biła radość ze wspólnego spędzania dnia. Była wzajemna akceptacja, życzliwość, troska, czułość. Kobieta miała zdecydowanie południowy typ urody, a może kreolski, bardzo gęste, ciemne, kręcące się w drobne sprężynki włosy, mocną opaleniznę, pełne usta, wydatny biust i biodra, wyraźną nadwagę, którą nosiła z niesamowitą gracją. Gracją z całą pewnością nie pozorowaną, lecz płynąca z głębokiej samoakceptacji. Przechadzała się brzegiem morza wystawiając twarz do słońca, obmywała ciało morską wodą, ściskając w dłoniach brzegi kwiecistego pareo, pozbywała się wody wsiąkającej w tkaninę powiewającą wokół jej nóg. Na jej nadgarstkach pobrzękiwały bransoletki, dłonie zdobił manicure w kolorze soczystego koralu. Gdy śliską od olejku dłonią rozpakowywała tubę czekoladowych herbatników pierwszego z nich podała partnerowi. Po chwili on masował jej kark, gdy tak siedzieli „na łyżeczkę” na jednym łóżku do opalania. Smarował jej plecy, przyniósł kawę z pobliskiego bistro. Na stoliku mieli książki, aparat fotograficzny. Nie aparat w telefonie. W ogóle nie widziałam ich rozmawiających przez telefon. Gdy ona czytała, on na swoim leżaku robił brzuszki. Bez sylwetki Apollina, ale i bez kompleksów i zastanawiania się czy wypada, czy nie głupio, śmiesznie etc.

Harmonia ich koegzystencji działała na mnie hipnotyzująco, nie mogłam przestać na nich patrzeć, chociaż sama w myślach karciłam się za takie podglądactwo.

702952

702952

Dla zachowania równowagi w przyrodzie i zapewnienia mi pełnego obrazu na moim prywatnym, plażowym Discovery Channel, tuż obok wyświetlił mi się film zgoła odmienny.

Para cyfrowa – online

Oboje przed 30tką, chociaż po chwili obserwacji, już wiedziałam, że on mentalnie około 18tki. Blady, chudy, bez muskulatury za to z kilkoma tatuażami. Z fantazyjnie przyciętym ciemnym zarostem, który przy nagim torsie wywoływał taki dysonans jak założenie skarpet do sandałów. W ustach papieros, w dłoni puszka piwa. Skupiony na sobie. Na leżeniu, paleniu, przewróceniu się z brzucha na plecy. Ona w ciągłym ruchu, prawie spazmatycznym, szarpanym. Goniąca za dzieckiem, za foliowymi torebkami, które co chwila porywał im wiatr, a których łapanie utrudniał papieros i konieczność nieprzerwanego kontrolowania tego, co robi ruchliwa pociecha. A pociecha głównie obsypywała piaskiem wszystko, co znalazło się w zasięgu jej pulchnych rączek, ze szczególnym naciskiem na torbę z jedzeniem i ubraniem. Ona się miota, on nie reaguje, są razem pod jednym parasolem, ale równie dobrze mógłby ich dzielić Rów Mariański.

Jestem matką, wiem jak rozpaczliwie mogą wyglądać próby wypoczywania z półtorarocznym dzieckiem, ale nie o to chodzi. Dziecko było najprawdopodobniej ich wspólne, ale całą resztą udowadniali, że połączyła ich jakaś kosmiczna pomyłka.

W końcu nastąpiło apogeum – dzieciak zostawiony na chwilę sam sobie, zamaszystym ruchem pakuje zawartość łopatki do torby, ona nie wytrzymując ciśnienia wymierza mu szybką jak seria z karabinu porcję klapsów. Dzieciak zaczyna wrzeszczeć, ojciec nieśpiesznie z pozycji horyzontalnej przechodzi do siedzenia, i mruga szeroko powiekami, jakby nie patrzył na własne zarykujące się dziecko, tylko kręgi w zbożu. Szybko dochodząc do wniosku, że przeoczył kolejny ważny z wychowawczego punktu widzenia moment w życiu własnego dziecka wraca do leżenia i gapienia się w wyświetlacz telefonu. Mały wrzeszczy coraz głośniej, matka zatyka mu usta dłonią i wykrzykuje jak się domyślam mało przyjemny komentarz.

I wtedy zauważa, że patrzę. Rzuca mi pełne zniecierpliwienia spojrzenie, jakby ostrzegając mnie, ze jeśli mam jakiś komentarz na temat, to mam go sobie schować w buty. No dobra, w japonki. Przez chwilę mierzymy się wzrokiem, po czym ona zostawia dziecko, odstawia je gdzieś obok leżaka ze złością i zaczyna czyścić rzeczy z piasku. Wyjmuje jedna po drugiej części garderoby ich przeszczęśliwej trójki i strząsając z nich piasek składa nerwowo w kostkę. On dalej patrzy w telefon. Ona kończy kolejną krzątaninę i zapala kolejnego papierosa. Dziecko z zaschniętymi na buzi łzami i katarem niezdarnie podchodzi do jej leżaka i całuje ją w usta. Przygarnia je do siebie i szczebiocze coś wydmuchując dym. Po chwili się ubiera, zbiera rozrzucone w piasku zabawki, zakłada dziecku pampersa. On  nadal na leżaku, siedzi i robi sobie selfie. Jedno, drugie, piąte, dziesiąte. Z dziubkiem i z półprofilu. Z okularami na nosie, albo na głowie, bez koszulki, potem w polo z postawionym kołnierzem, znowu z dziubkiem. Efekty sesji nie są chyba zadowalające, bo czynność się powtarza. Facet jest naprawdę zdeterminowany, znajomi z fejsa muszą zobaczyć jak świetnie się dziś bawił. Nie daje za wygraną, ale ja mam już dość. Mam zamiar właśnie wrócić do książki, gdy patrzę na moją analogową parę, a oni tak jak ja przyglądają się z lekkim, prawie niewidocznym uśmiechem błądzącym gdzieś w kącikach ich ust, naszym okazom. Siedzą razem na jednym leżaku, on z  ugiętymi kolanami, ona pomiędzy jego nogami jak w najbardziej wygodnym fotelu.

Jasne, „takie rzeczy tylko w erze”, erze posiadania już dorosłego potomstwa, albo nie posiadania go wcale – powiedzą znawczynie tematu zarzucając mi stronniczość i tego, że nie bronię styranych życiem matek.

Matki muszą bronić się same. Nikt tego za nie nie zrobi.

Bo moja cyfrowa para, ślizgająca się dzień po dniu po jego powierzchni, nie czerpiąca z niego żadnej radości, żyjąca razem, ale osobno, sama robi sobie kuku. On na fejsie, ona w kwoczym transie. Ani radości z bycia razem, ani radości z macierzyństwa. Może on nie dorósł, może ona lubi swoje życie i nie wyobraża sobie innego, ale mnie poraziło jak można z tego samego dnia, w tych samych warunkach, wziąć dla siebie wszystko lub nic. W perspektywie życia, uważam to za straszne marnotrawstwo.

A może przesadzam? Może cały ten postplażowy wywód najlepiej podsumowałby jednym zdaniem, George Bernard Shaw, znawca ludzkiej natury – „Strasznym byłoby mieć partnerów, na jakich zasługujemy”.

 

Tekst: Magda Maskiewicz

Zapisz się na newsletter

MINT MAGazyn online to lifestylowy serwis dla mam. To portal o pozytywnym macierzyństwie i szczęśliwym dzieciństwie. Zajrzyj do nas po codzienną dawkę inspiracji. Poczuj miętę do MINT!

Copyright MINT Project design SHABLON

Pin It on Pinterest

Udostępnij ten artykuł!

Podoba Ci się ten post? Podziel się z nim ze znajomymi i rodziną, udostępniając w wybranym medium.