Ślub był skromny lub za miliony, narzeczeństwo wieloletnie lub tylko symboliczne, bo pchało Was coś przed ołtarz. Tym „czymś” mogło być serce, ale mógł być też rozum. Mogłaś cenić w tym związku święty spokój lub boski seks. Scenariusze bywają różne, jedno jest pewne: coś nie wypaliło. A teraz masz mniej niż trzydzieści lat, ślad po obrączce na palcu i zastanawiasz się, co będzie dalej. Podpowiadamy: będzie dobrze! Mamy na to dowody z pierwszej ręki.
Iza, Magda, Karolina. Trzy kobiety, trzy historie, trzy rozwody. Żadnego ślubu pod przymusem rodziny czy spieszącego się na świat potomka, ani jednej szalonej nocy w Vegas i pobudki z nowym nazwiskiem. Długie związki, przemyślane decyzje i… rozczarowania. Jak to się mogło stać?
Iza – rozwód w wieku 28 lat
Przed ślubem: Poznaliśmy się na studiach, byliśmy parą osiem lat. Tacy zakochani, „para z obrazka”. Przed ślubem mieszkaliśmy razem przez kilka lat, w jego mieszkaniu.
Byliśmy zgranym zespołem – tak mi się wtedy wydawało.
Dzieliliśmy się obowiązkami, zawsze chwaliłam jego zaangażowanie i pomoc, choć w gruncie rzeczy robił co, co lubił. Owszem odkurzał, ale toalety nie umył nawet raz. To nie było jednak powodem rozwodu, wiadomo.
Po ślubie: Zabawa w rodzinę trwała zaledwie kilka miesięcy – na każdy kroku zaczęły pojawiać się schody. Zawsze stałam w cieniu z moimi marzeniami, bo jego były ważniejsze.
Czułam, że on jest lepszy, nigdy nie byłam pewna siebie.
Patrzyłam na niego z podziwem, bo jemu zawsze wszystko się udawało. Rozumiałam, że musi długo pracować, kilka razy w tygodniu pójść na trening, o 22 odebrać ważny telefon, w weekendy uczyć się angielskiego. Rozumiałam to przez długi czas i pewnie rozumiałabym nadal, gdyby nie dotarło do mnie, że ja nie mogę tego samego. A jak mogę – choć on sensu nie widzi – to za własne finanse, bo on nie umie się dzielić.
Starałam się, dbałam, by koszule były wyprasowane, a w mieszkaniu panował porządek. Nie narzekałam, cieszyło mnie wszystko. Pewnego dnia przestało. Praca nie dawała mi ani satysfakcji, ani pieniędzy. Wracałam do domu, gotowałam, sprzątałam i czekałam na niego. Rozmowy dotyczące mojej przyszłości były niewygodne, bo „jak ja sobie wyobrażam mieć dziecko i prowadzić firmę?!”. Zawsze wiedział, co jest dla mnie najlepsze, był skoncentrowany na sobie, na własnych sukcesach i pieniądzach, których wciąż było za mało. Zaczął mnie męczyć, drażnić wszystkim. Zawsze musiało być tak, jak on chciał. Nie pozostawił żadnej płaszczyzny, w której byłabym decyzyjna. Co więcej, byłam pod lupą w każdym aspekcie.
Miałam się cieszyć, że mam pracę, myśleć o dziecku, a nie zmianach, przestać bujać w obłokach. On mógł ryzykować zawodowo, bo miał oszczędności, ja ich nie miałam. Podcinał mi skrzydła na każdym kroku. Zaczęłam usychać. Szukałam pomocy u psychologów, on też zgodził się na terapię, ale szybko z niej zrezygnował. Bałam się opinii otoczenia, ale wiedziałam, że nie mogę tak dłużej żyć. Przeszłam załamanie nerwowe i depresję. Stałam się wrakiem człowieka, a na wsparcie męża naturalnie nie mogłam liczyć. Nasze małżeństwo przestało istnieć.
Teraz: Minęło kilka lat. Podniosłam się, znalazłam pracę i zakończyłam leczenie. Kupiłam mieszkanie! Jestem wolna i niezależna, swoboda daje mi radość. To, że jestem, funkcjonuję, to, że wróciłam na „normalne” tory uznaję za sukces!
Jestem dumna z tego, gdzie dziś jestem i kim jestem. Wierzę w Boga, opatrzność nade mną i dobrych ludzi.
Staram się nie oglądać za siebie i nie analizować, żyć w zgodzie ze sobą. Kieruję się hasłem „nic na siłę”. Na wszystko daję sobie czas, przestałam bawić się w wyścig z życiem, ubolewać nad tym, co straciłam. Nie mam do byłego męża żalu, życzę mu jak najlepiej. Żyję dalej i wierzę, że będę szczęśliwa, bo zasługuję na to!
Opinia psychologa:
Dla praktykującej adwokatki w historii Izy nie ma nic zaskakującego. Ile to ja takich historii już w moim życiu zawodowym (i nie tylko) słyszałam! To jest popularny schemat: niektóre kobiety w związku wchodzą w rolę ofiary, są pasywne, kochają za bardzo, mitologizują „miłość swojego życia”. Zwykle takie „miłości życia” trafiają się w dość młodym wieku – nastoletnie, dwudziestokilkuletnie kobiety podążają za emocjami umieszczonymi w konkretnym „obiekcie” – w tym wypadku w mężczyźnie, którego idealizują. Nie są na tyle doświadczone – a co za tym idzie – dojrzałe, by wiedzieć, CZEGO chcą od życia. Wiedzą za to KOGO chcą. Zdarza się – i zdarzyło się w przypadku Izy – że ten „ktoś” w bardzo dużym stopniu jest egoistą. Do tego dochodzi tzw. przechodzony związek, brak szacunku i uwagi dla drugiej strony i konflikt gotowy. Każda kobieta, która sama przeszła tę ścieżkę, dobrze wie, o czym mówię.
Jako psycholożkę z wykształcenia, a może bardziej jako zwykłego człowieka, początek historii Izy mnie przygnębił. Iza obawiała się opinii innych, winą obarczała w bardzo dużej części siebie – to retoryka ofiary. Na szczęście widać w tej historii sporą iskrę nadziei oraz happy end. Iza przeszła terapię, zaczęła zauważać swoje potrzeby i dbać o siebie.
Zaakceptowała siebie w teraźniejszości, z trudną przeszłością i niepewną przyszłością. Zaczęła doceniać siebie, zauważać to, czego sama potrzebuje. To progres. Często jest tak, że takie traumatyczne wydarzenia jak rozwód zmieniają nasze spojrzenie na świat o 180 stopni. Tak było w przypadku Izy. Przeszła przez trudny proces żałoby. Żałoby po tym, co wyobrażała sobie sama (!) wychodząc za mąż. Nie było tu wzajemnej zgody, współporozumienia, wspólnej wizji małżeństwa. Mimo że Izy nie znam, to koniec tej historii sprawił, że jestem z niej dumna.
Magda – rozwód w wieku 25 lat
Przed ślubem: Poznaliśmy się z Piotrem w supermarkecie, totalnym przypadkiem. Byliśmy razem 5 lat. Studiowałam w innym mieście, więc tak naprawdę byliśmy razem w weekendy i wakacje. Było nam ze sobą dobrze, ale w mojej głowie, w czasie całego trwania związku była inna osoba, o której co jakiś czas mi się przypominało. Zawsze wtedy, kiedy trochę gorzej nam się układało z Piotrem, myślałam o innym mężczyźnie, Jakubie – znajomym jeszcze ze szkoły. Porównywałam ich, oczywiście na niekorzyść Piotra. Wyciszałam jednak te myśli, w końcu byłam w stałym związku. Jak skończyłam studia i wróciłam do rodzinnego miasta, moi i Piotra rodzice zaczęli najpierw w żartach, potem coraz poważniej namawiać nas na ślub.
Bo już czas, bo wypada, bo nie ma na co czekać.
Zaczęliśmy myśleć podobnie, że czemu nie, tyle lat jesteśmy razem. Zabraliśmy się za przygotowania. Jak wróciłam ze studiów w Warszawie bałam się, że po tym weekendowym, randkowym trybie trudno będzie nam się przestawić na przebywanie ze sobą non stop. My nigdy nie mieliśmy ze sobą żadnej wspólnej odpowiedzialności, chociażby psa, o którego razem trzeba dbać. Zaczęliśmy ze sobą mieszkać parę miesięcy przed ślubem, jednak skoncentrowani byliśmy wtedy na przygotowaniach. Byliśmy bardzo zajęci, zabrakło czasu na refleksję, czy my naprawdę tego chcemy.
Po ślubie: Ślub wzięliśmy zgodnie z planem. Przez 3 miesiące było fajnie. Nie wiem co się stało, ale ślub wszystko zmienił. Minęły emocje związane z przygotowaniami, nie musieliśmy z niczym się razem mierzyć. Nie mieliśmy zobowiązań finansowych, kredytu. Ja miałam pracę, Piotr miał pracę. W pewnym momencie się ocknęłam, że to wszystko jest bardzo sztuczne. Mój mąż, który wcześniej dawał mi pełną swobodę, zaczął wciskać mnie w ramy, które wyniósł z domu, gdzie mama jest od zajmowania się domem i gotowania, a tata był od biznesu, pracy, realizowania się, przyjemności. Tak samo Piotr widział nasz związek.
Ja miałam wracać z pracy, gotować obiad, dbać o dom, a on miał się poświęcać swoim pasjom.
Jego plany czasem oczywiście uwzględniały też mnie, ale zawsze jednak miały wspólny mianownik – jego zainteresowania. Bardzo trudne dla mnie było to, że mój mąż nie wspierał mnie w moim dążeniu do realizacji zawodowych marzeń. Kiedy chciałam z nim rozmawiać o tym, że nie czuję się dobrze na moim etatowym stanowisku, nie motywował mnie. A ja potrzebowałam kopa, motywacji do zmian.
Wtedy zaczęłam coraz częściej myśleć o Jakubie. W myślach oddalałam się od Piotra, zaczęłam zauważać coraz więcej minusów. Zaczęłam sobie uświadamiać, że nie chcę tak żyć. Odnowiłam kontakt z Jakubem, bardzo dużo rozmawialiśmy, przez telefon, mailowo. Wreszcie się spotkaliśmy i to spotkanie otworzyło mi oczy. Zobaczyłam zupełnie inny sposób traktowania mnie, moich spraw. W czasie tego spotkania dostałam więcej wsparcia i motywacji, niż kiedykolwiek od Piotra. Nie wierzyłam, że tak to może wyglądać. To spotkanie jeszcze bardziej mi dało do myślenia, że w moim małżeństwie źle się dzieje. Wtedy zaczął się problem, bo nie wiedziałam co mam zrobić. Zostać z Piotrem, odejść od Piotra, odejść i związać się z Jakubem. Czy wymyślam, czy mi to przejdzie, czy może mam racje. Podzieliłam się moimi rozterkami z mamą, która powiedziała że absolutnie się na to nie zgadza, że jeśli rozwiodę się z Piotrem, to przestanę być jej córką. Sytuacja zrobiła się jeszcze trudniejsza. Zostałam zasypana mnóstwem porad od znajomych. Część przestała ze mną rozmawiać. Wszyscy mówili, żebym się zastanowiła, że to na pewno przejściowe problemy. Takie komentarze wywierały na mnie jeszcze większą presję, nie pozwalały wsłuchać się w siebie. Bardzo przeszkadzała mi obawa, co powiedzą ludzie. Postanowiłam iść na terapię, żeby podjąć świadomą decyzje. Bardzo mi to pomogło, bo podczas terapii nauczyłam się odcinać od opinii innych, od tego, co ludzie powiedzą, skupiłam się na sobie, na tym, czego chcę od życia. Trochę to potrwało, ale poszłam na kolejne spotkanie i poczułam, że wiem co chcę zrobić. Że chcę być szczęśliwa, a w moim małżeństwie nie jestem. Że muszę się wydostać z tego układu, choć ta decyzja będzie się wiązała z wieloma konsekwencjami. Zrozumiałam, że nie chcę żyć w złotej klatce. Zdałam sobie sprawę, że nie jestem materiałem na kurę domowa, że jestem kreatywna, że jestem czasem zwariowana, że potrzebuję wyzwań i wolności. A Piotr mi tego nie da. Ta decyzja była trudna, ale najtrudniejsze było powiedzenie o mojej decyzji najpierw Piotrowi, a potem rodzinie, znajomym. Jednak, jak to już zrobiłam, to poczułam niesamowitą ulgę i moc, że wzięłam życie w swoje ręce.
Teraz: Z Jakubem tworzymy bardzo szczęśliwy związek. Mamy dziecko, psa, wspólne plany. Bardzo było mi ciężko z tym, że skrzywdziłam Piotra. Uspokoiłam się i symbolicznie zamknęłam ten etap, jak dowiedziałam się, że Piotr stworzył nową rodzinę i jest szczęśliwy.
Nie jestem zadowolona z tego, że w wieku 25 lat zostałam rozwódka, to nie jest powód do dumy, ale teraz wiem, że to była dobra decyzja.
To było bardzo ważne doświadczenie, które nauczyło mnie świadomie i odpowiedzialnie myśleć o związku i moich oczekiwaniach w stosunku do partnera.
Opinia psychologa:
Przypadek Magdy ukazuje jak niedomknięte sprawy z przeszłości wpływają na nasze dzisiejsze zachowanie. Jakub – jako przeciwieństwo Piotra – początkowo wyidealizowany, okazał się być dobrym partnerem dla Magdy. Przynajmniej w tej chwili… Mówię przynajmniej, bo z tą miłością – jak widać po bohaterkach – bywa różnie.
Historia Magdy to opowieść o silnej kobiecie, która pojawiające się w jej głowie oceniające ją głosy „innych” postanowiła wyciszyć. Zdecydowała się na terapię, która pomogła jej wsłuchać się w siebie, usłyszeć ten najważniejszy głos – wewnętrzny. Ważne jest by słuchać innych, ale jednocześnie pamiętać, że to my kierujemy własnym życiem i że to my się rozstajemy, a nie nasi rodzice czy znajomi. Stygmatyzacja ze strony naszych bliskich – rodziny czy przyjaciół, zwłaszcza w tradycyjnych kulturach w takich sytuacjach nadal jest powszechna. Trudno jest przeciwstawić się normom kulturowym, rodzinnym czy religijnym. To wymaga dużego wysiłku i czasu, a niekiedy właśnie terapii.
Jak adwokatka cieszę się, że Magda najpierw przeszła własną terapię, a potem formalnie się rozwiodła. Często zdarza się, że małżeństwa z krótkim stażem myślą o rozwodzie tylko dlatego, że „coś” chwilo między nimi nie działa. Zazwyczaj przyczyna leży w braku uświadomienia sobie własnych potrzeb oraz klarownej komunikacji. Wówczas jeden z partnerów, zmęczony tym stanem, nagle zakochuje się w kimś innym, kto jest dla niego „wybawicielem” od aktualnego, niesatysfakcjonującego związku, a potem ten nowy związek z „wybawicielem” też się rozpada. Rozwodzące się pary przychodzą do mnie na różnych etapach procesu rozstania i często nie są świadomi ani tego, na jakim etapie rozpadu związku są, ani też olbrzymich konsekwencji swych decyzji. W przypadku Magdy i Piotra na szczęście te konsekwencje były tylko (a może raczej aż) dla psychiki każdego z nich, a nie dla psychiki dziecka, które w innej sytuacji mogłoby ich połączyć na zawsze.
Opowieść Magdy uczy nas też, że kaci, czyli sprawcy – jak Magda, czyli ta, która wyszła z inicjatywą rozwodu, również są empatyczni. Magda nie chciała skrzywdzić Piotra, mimo że zapewne jego zdaniem tak się stało. Koniec tej historii pokazuje nam istotę partnerstwa. Ważne jest, by iść w tym samym kierunku, razem się cieszyć życiem, wzajemnie dawać sobie dobro i troskę oraz szanować się. Słowo „razem” to klucz do dobrego związku.
Karolina – rozwód w wieku 30 lat
Przed ślubem: Poznaliśmy się w liceum, ale dopiero na studiach zakochaliśmy się w sobie. Mieszkaliśmy w dwóch różnych miastach, także początki nie był standardowe, raczej kojarzą mi się z długimi godzinami w pociągach. Zamieszkaliśmy razem, razem przechodziliśmy wzloty i upadki, brak kasy i duże wypłaty.
Gdy teraz o tym myślę, nasuwa mi się hasło – bez szału. Normalnie było, bez rewelacji.
Raczej bezpieczna opcja ludzi na dorobku. Przed ślubem mieszkaliśmy ze sobą kilka miesięcy. Już wtedy powinna zapalić mi się pomarańczowa lampka ostrzegawcza, ale człowiek mądry jest dopiero, gdy coś się spieprzy… Bo czy to, że szukanie pracy według niego to czekanie na cud, jest dobrą prognozą? Albo to, że zaczynasz zauważać, że nie ma żadnego zdania na żaden temat? Pamiętam, jak pół roku przed ślubem schrzanił mi imprezę urodzinową, choć, przewidując pewne komplikacje, prosiłam go o to, by skupił się na mnie. Nic z tego. Wtedy powinnam zrobić to, czym go straszyłam, czyli oddać pierścionek zaręczynowy i spakować walizkę. To tylko jeden z wielu przykładów. A, chyba zapomniałam dodać, że dziewczynę, z którą był przede mną, też oszukiwał. Ale o skali tego dowiedziałam się znacznie później.
Po ślubie: Małżeństwo może się zepsuć z wielu przyczyn, wewnętrznych i zewnętrznych, jak ja lubię to nazywać. W naszym przypadku problemem była moja ambicja i jego totalna bierność życiowa. Ciężko okazywać pogodę ducha, gdy ta druga połówka nijak nie pasuje. Ciężko jest iść razem w jednym kierunku, gdy tę drugą osobę trzeba holować, wręcz nieść na swoich plecach. Tak, to ja mobilizowałam go do działania, szukania pracy, rozwoju, nauki. Tak, to przede mną ukrywał dziwne wielotysięczne pożyczki, spłaty, komorników. Był taki jeden dzień, gdy wszystko spadło na moją głowę. Tysiące sms-ów, gdzie on jest, czemu nie odpisuje, zawala terminy, klienci czekają, umowy, skargi, groźby. A główny zainteresowany?
Przypuszczam, że dobrze się bawił, bezstresowo, swobodnie. Work-life balance pełną gębą!
A na końcu jeszcze kochanka i puste konto oszczędnościowe. Co tam rodzina, dziecko, przysięga małżeńska! Ten mix okazał się niestrawny…
Rozwód to była męczarnia, która trwała zdecydowanie za długo. Droga męczarnia. Roszady z adwokatami, papiery, tona kłamstw i złośliwości. Dużo stresu, za to mało dobrej woli z jego strony.
Teraz: Finalnie, ja okazałam się siłaczką, która doskonale sobie radzi w nowych okolicznościach!
Opinia psychologa:
Małżeństwo Karoliny zaczęło się od związku na odległość – takie okoliczności potrafią dany związek wzmacniać, przynajmniej na początku.
Ale życie jest, jakie jest i w końcu -zwłaszcza w wypadku wspólnego zamieszkania – do związku może wkraść się nuda… Trzeba być bardzo uważnym, by jej nie ulec.
Karolinie i jej byłemu małżonkowi najwyraźniej się nie udało w tym względzie. Z dużych badań przeprowadzonych kilka lat temu w niemalże całej Europie wynika, że wspólne zamieszkanie pary choćby na miesiąc przed ślubem, zwiększa prawdopodobieństwo rozpadu związku nawet do 40% (w zależności od kraju, w krajach skandynawskich nawet do 70%). Jest to jednak tylko statystyka. Pytanie dlaczego tak się dzieje? Jedna z teorii głosi, że małżeństwo w takim wypadku niczego nowego nie wprowadza do związku, nic nie zmienia. Tym samym partnerzy, którzy przed małżeństwem czuli się wolni, po jego zawarciu czują się niczym w więzieniu, psychicznej klatce. Zjawisko to badacze nazwali „efektem kohabitacji”. Teoria ta z pewnością budzi opór tych, którzy wolą „spróbować” małżonka przed ślubem i z pewnością ci też mają swoje racje. Jak zwykle wszystko zależy od tysiąca czynników. Jednak, gdy dochodzą do tego oszustwa – w tym zdrada, jak w przypadku Karoliny i jej małżonka, to trzeba dużej determinacji obojga by małżeństwo utrzymać. Ani małżonek-sprawca zdrady ani małżonek będący ofiarą, na pewno nie czują się z tą zdradą dobrze (o ile małżonek zdradzający nie ma chorobliwie zaburzonej osobowości w postaci np. psychopatii).
Karolina przeszła batalię w sądzie, czyli złożyła pozew o rozwód z orzekaniem o winie małżonka. Z zasady jako adwokatka taką drogę odradzam. Wyjątkiem są sytuacje naprawdę ewidentne oraz potrzeba alimentacji na rzecz niewinnego małżonka. Trzeba bowiem być przygotowanym na to, że rozwód i sama rozprawa rozwodowa to olbrzymi koszt emocjonalny. To zawsze pewna porażka, która jest w dodatku rozciągnięta w czasie nie tylko z uwagi na negatywne emocje, które męczą nas latami, ale również z uwagi na to, jak funkcjonuje system sądownictwa w Polsce. Mam na myśli to, jak rzadko są wyznaczane rozprawy oraz to, że niestety zdarza się, że strony są traktowane w sądzie jak sygnatury akt, a nie ludzie.
Historia Karoliny, jak dwie pozostałe, również kończy się happy endem. To dowód na to jak silne potrafią być kobiety.
Uwaga, związek! Warto wiedzieć
Opinia psychologa:
Czy Iza, Magda i Karolina jako dwudziestokilkulatki, przed zawarciem małżeństwa, wiedziały, czego oczekują od mężczyzny i od związku w ogóle? Czy były wystarczająco doświadczone? Czy wystarczająco znały siebie?
Zdaje się, że wszystkie trzy kobiety chciały „związku partnerskiego”, opartego – jak mówią – na wartościach. Tyle, że te ich „chcenie” najprawdopodobniej uświadomione zostało dopiero po rozpadzie ich związków. Często jest tak, że kultura w której żyjemy, wbudowuje w nas pewne mity. W wypadku małżeństwa jest to mit romantycznego ideału. Książę i księżniczka z bajki idą razem do ołtarza z przekonaniem, że ich miłość wszystko przezwycięży. A życie z czasem pokazuje im, że nie jest bajką. O swoich wyobrażeniach trzeba z partnerem rozmawiać. Inaczej życie przeżyjemy w iluzji. Telepatia naprawdę nie działa. I to ostatnie stwierdzenie wcale nie jest dla wszystkich takie oczywiste…
Dobierając partnera na życie warto zastanowić się i zrozumieć, czym jest dla nas miłość. Czy miłość to zakochanie? Wakacyjne uniesienie? Fascynacja? Przyzwyczajenie? Intymność? Czy może największe zobowiązanie?
Ja bym odpowiedziała, że dla mnie miłość jest tym wszystkim naraz. I wszystkie te miłości są prawdziwe na pewnych etapach naszego życia. Ważne, by robić to, co jest w zgodzie z nami, wyciągać wnioski, mądrze ponosić konsekwencje i uczyć się na własnym doświadczeniu. Czyjeś doświadczenie i słowa, choćby powtórzone sto razy, nie trafią do nas tak mocno, choćbyśmy nie wiem jak bardzo byli empatyczni.
To, co ważne we wszystkich trzech historiach – Izy, Magdy i Karoliny – to na pewno uśmiech na ich twarzach, który powrócił, gdy zaczęły dbać o siebie. I ta nadzieja, którą dały innym kobietom na to, że po rozwodzie można mieć swoje własne życie. Czasem nawet, pod wieloma względami, o niebo lepsze.
TEKST: Nina Olszewska
KOMENTARZ: Małgorzata Ciuksza